czwartek, 11 stycznia 2018

O wolnej woli i ubezwłasnowolnieniu - czyli aborcja znów w Sejmie

10 stycznia 2018 sprawa aborcji wróciła do Sejmu pod postacią dwóch obywatelskich projektów – jednego liberalizującego prawo do przerwania ciąży i drugiego, zaostrzającego istniejące przepisy, jedne z najbardziej restrykcyjnych w Europie.


Pierwsza propozycja, wniesiona przez komitet Ratujmy Kobiety przedstawiona została przez Barbarę Nowacką w wyjątkowo merytorycznym i wyważonym przemówieniu, którego słuchało na sali obrad 12 (tak, dwanaście) osób! Dwanaście – to liczba posłów i posłanek, którzy wyrazili zainteresowanie treścią projektu ustawy. Czy ta liczba ma znaczenie? Przecież najważniejsze, że podczas głosowania sala była niemal pełna. Otóż nie. Sejm nie jest jedynie maszyną do głosowania. Dyskusja nad projektami ustaw to wyjątkowa okazja do zapoznania się z ich treścią i uzasadnieniem. Bo czy można wierzyć, że wszyscy posłowie i posłanki faktycznie czytają teksty, które są im dostarczane, że je właściwie rozumieją? Ich obowiązkiem jest wysłuchać wniosku, zwłaszcza gdy chodzi o wniosek obywatelski.

Przemówienie Barbary Nowackiej warte było wysłuchania. Niestety nawet osoby obecne w ławach sejmowych nie wykonały tego wysiłku, co pokazały w dalszej części obrad, wyrażając opinie, które niewiele miały wspólnego z przedstawionym projektem, głosząc kłamstwa na jego temat, odrzucając fakty i próbując zmanipulować opinię społeczną. Na merytoryczną i spokojną dyskusję, którą otworzyła Barbara Nowacka, odpowiedziano fałszem i ideologicznymi pokrzykiwaniami.

Trzeba tu też wspomnieć o drugim projekcie, przedstawionym przez Kaję Godek, która, z nieznanych mi powodów, zamiast uzasadniać własny projekt, atakowała, powielając te same kłamstwa i manipulacje, propozycję komitetu Ratujmy Kobiety. Biorąc to pod uwagę, pozwolę sobie wczorajsze debaty skomentować jako całość.

Sejmowa dyskusja dotyczyła w gruncie rzeczy wyboru: wyboru pomiędzy daniem kobietom prawa wyboru, prawa do decydowania o własnym życiu, ciele i losie, a narzuceniem im – wszystkim, niezależnie od poglądu, wiary itp. - umotywowanej religijnie woli kościelnych hierarchów i ich zwolenników. Nie oszukujmy się, nawet podczas debaty posłowie prawicy powoływali się na opinie odwołujące się do Boga i religijnych dogmatów. Mają oczywiście do tego prawo i absolutnie nie mam zamiaru ich za to piętnować. Szkoda tylko, że nie mieli dość uczciwości (i że nie miała jej Kaja Godek), by jasno i wyraźnie ogłosić: „Tak, chcemy, aby zasady religii, którą wyznajemy były w świeckim państwie prawem obowiązującym również tych, którzy jej nie podzielają”. Szkoda.

Mówili zamiast tego bardzo dużo o zwolennikach aborcji, używając skandalicznego języka (na końcu link do stenogramów), obrażającego kobiety, ich rodziny i lekarzy, mówiąc o eksterminacji, selekcjonowaniu, czy wręcz polowaniu na dzieci do zabijania, co miałoby być głównym celem i zajęciem służby zdrowia. Co więcej, pani Godek i jej zwolennicy sugerują swoimi wypowiedziami, że propozycje proaborcyjne zagrażają uśmierceniem osób żyjących z niepełnosprawnością, co jest wyjątkowo haniebną manipulacją.

Tymczasem Barbara Nowacka zaproponowała rzecz niezwykle prostą i, zdawałoby się, oczywistą w państwie demokratycznym: dajmy kobiecie wybór. Jeśli mamy konstytucyjnie zagwarantowaną równość obywateli i obywatelek oraz wolność, prawo do ochrony życia prywatnego, rodzinnego oraz do decydowania o swoim życiu osobistym, to niech nikt, w imię własnego światopoglądu, kobiety nie zmusza do postępowania wbrew jej przekonaniom. Prawo wyboru, co powtarzam od lat i powtarzał będę, jest podstawowym prawem demokratycznym. Skoro jesteśmy wolni w wyborze naszych reprezentantów w parlamencie, to musimy też być wolni w wyborze, czy, ile i kiedy chcemy mieć dzieci.

Oczywiście, i na to też Barbara Nowacka i wiele innych osób zwróciło uwagę, najlepiej, żeby ten wybór nie dokonywał się przez aborcję. Ja naturalnie też się z tym zgadzam. Jasne, lepiej żeby aborcji nie było. A zatem lepiej, żeby nie było niechcianych ciąż. Ale nie można, jak to robią hipokryci pokroju posłów partii rządzącej, mówić o darze macierzyństwa i zakazie aborcji, gdy jednocześnie parlament i rząd są przeciwnikami antykoncepcji (z tych samych, zresztą, religijnych pobudek)! Nie można mówić o świadomym macierzyństwie, gdy parlament i rząd odrzucają wiedzę i edukację! Te kwestie również chciał regulować projekt Ratujmy Kobiety.

Co zaś się tyczy aborcji z powodu nieuleczalnych wad czy trwałego uszkodzenia płodu, której zakaz i tak skazuje noworodki na niemal natychmiastową śmierć lub długą i bolesną wegetację, nie mają moim zdaniem racji zwolennicy zakazu aborcji, gdy mówią o szpitalach zamienianych w rzeźnie i wykazują się szczególnym brakiem empatii, wciągając w tę dyskusję osoby niepełnosprawne i insynuując, jak już wspomniałem, że legalna aborcja prowadzi do ich mordowania.

Zarodek czy płód o niewykształconych narządach, a przez to niezdolny do samodzielnego życia poza organizmem matki, nie jest dzieckiem, a medycyna nie zna pojęcia „dziecka nienarodzonego”. Tym razem dyskusja nie zatrzymała się na definicjach. Wiadomo, że obie strony sporu o aborcję nigdy nie dojdą w tej kwestii do porozumienia, dlatego prawo wyboru jest jedynym możliwym, zdroworozsądkowym kompromisem. Jego zaletą jest to, że można z tego prawa nie skorzystać. Każda kobieta powinna mieć prawo do podjęcia tej decyzji  w zgodzie z własnym sumieniem. Takie prawo miała Kaja Godek, a teraz próbuje je odebrać wszystkim innym kobietom. To  nie jest, i nikt nie twierdzi inaczej, decyzja łatwa. Ale to jeszcze nie powód, by grupa posłów wespół z episkopatem mieli zdejmować z kobiet jej ciężar.

Znamienne, że ci, którzy odwołują się tak często do mitycznej polskiej religijności (jako leku na całe zło), tak instrumentalnie traktują religię, próbując jej zalecenia uczynić prawem obowiązującym, z jednej strony wykazując brak zaufania do współwyznawców (a nawet traktując ich jak ubezwłasnowolnionych idiotów, niezdolnych do podejmowania samodzielnych decyzji), z drugiej, zmuszając do postępowań zgodnych z ich religią wszystkich, którzy jej nie wyznają. I są to te same osoby, które przestrzegają przed islamem, który rzekomo cokolwiek chce nam narzucić wbrew naszej woli!

Czyżby więc ludzie kościoła i prawicy wątpili w pobożność Polek i Polaków i w to, że społeczeństwo ceni i słucha słów Jana Pawła II, skoro chcą ustawami regulować wszystkim życie zgodne z nauką Kościoła? Czyż to nie jest wyjątkowa obłuda?

Posłowie i kler nie mogą zastępować indywidualnego sumienia każdego obywatela i każdej obywatelki. Wolna wola to przymiot, o którym również napisano w Biblii.

Ten wybór jest trudny, ale jest to wybór ważny, którego powinna dokonać kobieta, bo to przecież ona będzie to dziecko rodzić, ona będzie musiała się nim zająć. To ona musi wiedzieć, czy stać ją na to fizycznie i psychicznie i nie wolno nikomu winić jej za to, że na takie męczeństwo się nie zgodzi. Wiele kobiet się zgodzi, jak Kaja Godek, i będą z macierzyństwa czerpały radość. Chwała im za to. Ale nie wszystkie muszą. Ani do macierzyństwa, ani do heroizmu nie wolno, po prostu nie wolno nikogo zmuszać, bo to jest najzwyklejsza podłość. I pomoc państwa (o której wciąż się mówi, że jest za mała), jakkolwiek byśmy jej nie zwiększyli, tego nie zmieni. Czy kobieta dostanie 4 tysiące, czy 20, jeśli psychicznie nie będzie miała sił, by zająć się swym wegetującym noworodkiem, to żadne pieniądze tego nie zmienią. Natomiast zmuszanie jej do urodzenia dziecka z tragicznymi, nieuleczalnymi wadami, po to by zamknąć je w ośrodku to nic innego jak tworzenie nowych obozów koncentracyjnych.


Projekt Ratujmy Kobiety przepadł, gdyż część posłów tak zwanej opozycji postanowiła nie wziąć udziału w głosowaniu. Do dalszych prac w komisji skierowano tekst Kai Godek. Może to dobrze? Społeczeństwo znów się zmobilizuje, a to istotne w roku wyborczym. Pozwoli też na dalsze prowadzenie publicznej debaty, co zapewne przyczyni się do upowszechnienia rzetelnej wiedzy na temat aborcji, antykoncepcji i edukacji seksualnej, co jest niezbędne nawet w Sejmie, gdyż parlamentarnej większości ewidentnie brakuje merytorycznych argumentów.

Kobiety o swoje prawo wyboru będą dalej walczyć, między innymi poprzez prawo wyboru, które wywalczyły w 1918. Ratujmy kobiety, bo można je uratować. Dla obecnej opozycji sejmowej nie ma już po wczorajszym głosowaniu ratunku.

wtorek, 9 stycznia 2018

Nowy rząd, stara polityka i duchowe wzbogacenie

Rekonstrukcja rządu stała się faktem. Można się oczywiście cieszyć, że najbardziej kontrowersyjni ministrowie, ci którzy przez dwa lata nie mieli wytchnienia w kompromitowaniu Polski, żegnają się z dotychczasowymi stanowiskami. Tylko czy te personalne zmiany zapowiadają również zmianę polityki, która, jak wiadomo, dzieje się przede wszystkim na Nowogrodzkiej?


Rząd w nowej odsłonie wolny od kontrowersji i kompromitacji nie jest. Mariusz Błaszczak, który wsławił się m.in. tym, że nie dostrzega w Polsce przestępstw z nienawiści, ba!, nawet faszystowskich transparentów na Marszu niepodległości nie zauważył, stanie teraz na czele Ministerstwa Obrony Narodowej. Służby pod jego rządami w MSWiA zaliczały wizerunkową wpadkę za wpadką. Czy będzie Mariusz Błaszczak godnym następcą Antoniego Macierewicza? Można przypuszczać, że skompromituje wojsko tak, jak skompromitował policję. Czy armię opuszczą kolejni doświadczeni wojskowi (z tych, którzy z jakiegoś powodu jeszcze się za Macierewicza ostali)? Czas pokaże.

A co z Macierewiczem? Smoleńsk się kończy – ostatnia miesięcznica zapowiedziana jest przecież na kwiecień 2018. Alternatywne śledztwo nie udowodniło tez o zamachu. Wrak samolotu nie wrócił do kraju. Jarosław Kaczyński wie, że to paliwo się wyczerpało, a smoleńska religia od samego początku oparta była na kłamstwie. Macierewicz nadawał się tylko do bycia jej twarzą – nikt inny nie był dość szalony i nieobliczalny, by firmować ją swoim nazwiskiem. Jego pozycja jako ministra miało ją też uwiarygodnić, ale okazało się, że Ministerstwo Obrony Narodowej nie tylko katastrofą się zajmuje, co doprowadziło do kompromitacji resortu na wielu płaszczyznach, a nawet otwartego konfliktu ministra z prezydentem – zwierzchnikiem sił zbrojnych. Odwołanie Macierewicza to niewątpliwy sukces Andrzeja Dudy, choć nie jest to żaden powód do radości. Zapewne jest to cena, jaką Jarosław Kaczyński musiał zapłacić za podpis prezydenta pod reformami sądownictwa.

Sam Antoni Macierewicz na pewno nie da o sobie zapomnieć i nie pozwoli znów się zepchnąć na polityczny margines. Jarosław Kaczyński też mu na to nie pozwoli, gdyż Macierewicz przemawia do sporego grona wyborców PiS-u.

Pozostaje jeszcze kwestia MSWiA po odejściu Błaszczaka. Zmiana tutaj też nie napawa optymizmem. Nadzór nad policją będzie miał Joachim Brudziński, ten sam, który bardziej przypomina zwykłego ulicznego zadymiarza (wystarczy wspomnieć prowadzone przez niego protesty za rządów Platformy Obywatelskiej), niż polityka, ten sam, który w kierunku protestujących w obronie Trybunału Konstytucyjnego dokończył, rzucone przez Kaczyńskiego hasło: „Cała Polska z was się śmieje… komuniści i złodzieje” (13 grudnia 2015). Zawsze posłuszny i zawsze w najbliższym otoczeniu prezesa PiS, na pewno z jeszcze większą żarliwością będzie „zabezpieczał” partyjne demonstracje i antyrządowe protesty.

Kolejna dobra zmiana nastąpiła w Ministerstwie Zdrowia, głównie chyba ze względu na ostatnie kłopoty służby zdrowia i wyjątkową niepopularność ministra Radziwiłła. O nowym ministrze zdrowia niewiele dziś można powiedzieć. Czy to tylko zmiana twarzy na taką, która jeszcze się źle nie kojarzy, czy zapowiedź faktycznego dialogu w celu poprawy sytuacji pacjentów i lekarzy?

Ostatnią głośną zmianą jest oczywiście oczekiwane od dawna odejście Witolda Waszczykowskiego. Jego kompromitujące wpadki były oczywiście śmieszne i pogrążały polską dyplomację, nadając jej wizerunek szczególnie niekompetentnej. Ale pamiętać należy, że to nie on doprowadził do skonfliktowania Polski z jej demokratycznymi partnerami. Polityka zagraniczna nie jest przecież tworzona w ministerstwie, więc nawet jeśli nowy minister uniknie błędów i śmieszności poprzednika, raczej naszych relacji z Unią Europejską nie poprawi.


Trudno nie odnieść wrażenia, że dzisiejsza rekonstrukcja rządu służyć ma głównie ociepleniu wizerunku, a nie rzeczywistej chęci zamiany polityki. Wygląda to tak, jakby Prawo i Sprawiedliwość rozpoczynało kampanię wyborczą – wtedy zawsze Jarosław Kaczyński chowa najbardziej nieudolnych i niepopularnych towarzyszy. Mateusz Morawiecki skomentował powołanie nowych ministrów w sposób dla siebie typowy, siląc się na poetyckie porównania, na wzór wielu wybitnych europejskich polityków i polityczek, co jednak wychodzi mu dość siermiężnie. Co ciekawe, zapowiedział, że Polacy będą się bogacić… duchowo. Rząd z takimi specjalistami na pewno nam w tym pomoże.

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Nowy rok, stare kłamstwa

Prawo i Sprawiedliwość działa sprawnie i szybko.W czwartek rano, 7 grudnia, Beata Szydło wybroniła się przed wotum nieufności zgłoszonym przez Platformę Obywatelską, a wieczorem została odwołana przez własną partię.Po jej czwartkowym wystąpieniu w Sejmie chciałem napisać do niej list otwarty. Nie zdążyłem, a niespełna tydzień później mieliśmy nowego premiera.


Czy jednak Mateusz Morawiecki jest dobrą zmianą? Jego exposé pozwala w to wątpić – było równie obłudne i niewiarygodne, choć może subtelniejsze, co wcześniejsze wypowiedzi Beaty Szydło.
Premier Morawiecki oparł swoje exposé na kłamstwie. Hipokryzja PiS-u obnażana była już wielokrotnie. Ja również nie potrafię milczeć, przyzwoitość mi nie pozwala nie zająć stanowiska, gdyż stężenie obłudy osiągnęło w ostatnim miesiącu wyżyny.

Zaczęło się od tweetu Beaty Szydło, która po nocnym spotkaniu z Jarosławem Kaczyńskim, na którym, jak mówią, ważyły się losy jej i rządu, napisała:


Praktycznie każde słowo w tym tweecie to kłamstwo lub manipulacja.
  • „najważniejsza jest Polska” – PiSod dwóch lat szkodzi Polsce wewnątrz, kłócąc Polaków, i na arenie międzynarodowej, ośmieszając i izolując Polskę w Europie i na świecie. Polska jest najważniejsza to hasło megalomanii i nacjonalizmu, których skutki znamy z przeszłości.
  • „Dbająca o rodzinę” – a wciąż pozostawiająca samym sobie mnóstwo rodzin, które nie przypominają tej z jedynego słusznego modelu, wymyślonego przez partię. Przez religijne dogmaty państwo odmawia dziesiątkom tysięcy dzieci i ich rodzicom ochrony. Nie dba o rodzinę pisowska Polska, która likwiduje państwowe programy in vitro, która odmawia finansowania organizacjom kobiecym i przeciwdziałającym przemocy domowej.
  • „wartości” – nie precyzuje jednak pani premier, o jakie wartości chodzi. Rząd Beaty Szydło nieustannie deptał wartości demokratyczne, wolność i uczciwość.
  • „bezpieczna” – jak może Polska być bezpieczna, gdy ministerstwem obrony kieruje szaleniec z obłędem w oczach, obracający Polskę przeciw jej europejskim przyjaciołom? Jak polacy i Polki mogą być bezpieczni, gdy rząd ignoruje marsz faszystów przez centrum stolicy, a policję nasyła na pokojowe demonstracje w obronie zasad demokratycznych?
  • „wyrosła na fundamencie chrześcijańskim” – PiS lubi się do chrześcijaństwa odwoływać. Na przykład przepisy antyaborcyjne chce zaostrzyć, powołując się na Kościół właśnie i z księżmi i biskupami mówi w tej sprawie jednym głosem. Ale chrześcijańskiego miłosierdzia nie chce okazać uchodźcom, wbrew nawet słowom samego papieża. Rozdwojenie jaźni, czy cyniczne i instrumentalne wykorzystywanie religii do celów politycznych? Dziwne, że ktoś się jeszcze na pobożność polityków nabiera.
  • „tolerancyjna i otwarta” – tolerancyjna dla nietolerancyjnych rasistów, ksenofobów, nacjonalistów, homofobów… Nie jest jednak otwarta dla tych, którzy uciekają przed wojną. Nie jest tolerancyjna, gdy władze nie reagują na mowę nienawiści i na czyny nienawiści wymierzone przez faszystów wspieranych przez rząd.
  • „nowoczesna i ambitna” – cofająca nas politycznie do PRL-u i jednowładztwa, w której edukacja zamieniona zostaje na religijną indoktrynację, polegającą na zaprzeczaniu odkryciom naukowym i stanowi współczesnej wiedzy.
  • „to mój kraj” – nie, Polska nie jest niczyją własnością, choć PiS próbuje ją gwałtem zawłaszczyć od dwóch lat. Nawet Konstytucja, już w pierwszym artykule zaznacza, że „Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli”. Ale co też ja piszę… Konstytucja!
  • „Przykład dla Europy i świata” – dlatego Europa i świat od dwóch lat nawołują polski rząd do opamiętania się i ostro piętnują kolejne przejawy zbaczania Polski z drogi, którą podążają demokratyczne państwa prawa. Ale może faktycznie rządowi PiS zależy bardziej na opinii dyktatur i rządów autorytarnych?
  • „Tacy jesteśmy Polacy” – Polacy nie są PiS-em i najwyższy czas, by rząd to zrozumiał, bo powinien reprezentować wszystkich, a nie tylko swoich wyborców. Tak, Polacy są otwarci i tolerancyjni, nowocześni i ambitni, dbający o wartości i rodziny, wyrośli na fundamentach różnych wyznań, religii i prądów myślowych. To wszystko ma się jednak nijak do działań i polityki Prawa i Sprawiedliwości, które konsekwentnie są zaprzeczeniem tego, o czym napisała Beata Szydło.

Ten festiwal obłudy kontynuowała pani Szydło, gdy grzmiała z mównicy sejmowej, broniąc się przed wotum nieufności. Swoje wystąpienie również rozpoczęła od kłamstwa, o kłamstwo równocześnie oskarżając posłów Platformy Obywatelskiej.

„Wniosek [o wotum nieufności] złożyła partia, z której wywodzą się europosłowie, którzy w Parlamencie Europejskim głosowali przeciwko Polsce” – mówiła, sugerując, że Polska i polski rząd, działający w sposób sprzeczny z Konstytucją RP są tożsame.
To nie wniosek Platformy obraża inteligencję Polaków, jak stwierdziła Beata Szydło, ale właśnie jej wystąpienie.

Dalej PBS pytała o to, komu zależy na destabilizacji Polski, kogo reprezentuje opozycja, bo PiS, jej zdaniem, reprezentuje Polaków.
Takie szukanie zewnętrznych wrogów to żadna nowość w ustach polityków PiS. Ale to też retoryka typowa dla PRL-u i stanu wojennego, których mentalnym spadkobiercą jest przecież Jarosław Kaczyński, co nawet ja bez trudu wykazałem wielokrotnie. Jednak tu również pani premier skłamała, twierdząc, że reprezentuje Polaków. W rzeczywistości mniej niż 20% uprawnionych do głosowania oddało swój głos na Prawo i Sprawiedliwość. Dla tej garstki swoich wyborców, których partia rządząca nazywa dumnie suwerenem, Beata Szydło uważa, że może ignorować resztę społeczeństwa. Zresztą politycy PiS-u niejednokrotnie już opozycję, a nawet tych obywateli, którzy na obecną większość parlamentarną nie głosowali, nazywali zdrajcami, odmawiali im patriotyzmu, a wręcz wykluczali ich z narodu. Polakami są więc według Prawa i Sprawiedliwości jedynie zwolennicy partii rządzącej. Chwilę później ta sama premier Beata Szydło apelowała do opozycji: „zacznijmy razem działać na rzecz ojczyzny. Dość awantur, dość szkodzenia”. Wybrzmiało to wyjątkowo obłudnie.

Mateusz Morawiecki nie zaprezentował się wcale lepiej w swoim exposé. On również mówił o budowaniu wspólnoty i o jedności ponad podziałami.
Nowy premier rozpoczął swe przemówienie od opowieści o tożsamości. Niestety oparł się wyłącznie na przeszłości (potraktowanej zresztą wybiórczo) i tej tak charakterystycznej dla prawicy tęsknocie za tym, co minęło.
O ile duma z historii i dokonań naszych przodków jest jak najbardziej chwalebna, o tyle ciągłe odwoływanie się do czasów minionych, jako lepszych, to zjawisko niebezpieczne, choć typowe dla władzy, o której mówi się przecież, że cofa nas w warstwie prawnej, mentalnej i społecznej do przeszłości.

Morawiecki przekonywał, że nie chce państwa, „które opuszcza swoich obywateli”. Ale przecież to rząd, którego był członkiem, obywateli opuścił, nie prowadził z nimi dialogu, nie potrafił uzasadnić i wyjaśnić swoich postępowań.

Jego exposé pełne było jeszcze wyraźniejszych sprzeczności.

Z jednej strony troska o środowisko i walka ze smogiem, a z drugiej oparcie oparcie energetyki głównie na węglu. Nowy premier głosi zero tolerancji dla przemocy wobec kobiet, a jego rząd i środowisko nie akceptują konwencji antyprzemocowej i odmawiają finansowania organizacji kobiecych.

Wracając do przeszłości, premier Morawiecki mówił:
„Rzeczpospolita to jedna z najwspanialszych tradycji Europy. To jedna z największych tradycji tolerancji i demokracji. (…) Na palcach [jednej] ręki policzyć można państwa, w których tak duża część społeczeństwa przez tak długie wieki mogła się cieszyć wolnością”.
To akurat prawda – mogła. Czas przeszły jak najbardziej uzasadniony. Nie przekłada się to jednak na Polskę współczesną.

Ale jednym z bardziej oburzających momentów tego exposé był fragment o europejskich wartościach. Mateusz Morawiecki udawał, że nie wie, czym są ideały, na których zbudowano europejską wspólnotę i wysławiał w tym miejscu „wartości tradycyjne” i „prawo naturalne”, którym, rzekomo, europejskie wartości zaprzeczają.

W chwilę później premier stwierdził, że ma zamiar zachęcić Polaków do powrotu z emigracji. Niestety zdaje się, że pan premier zapomniał, że wielu z nich wyjechało z Polski właśnie ze względu na te europejskie wartości, na wolność, na równość, których nie doświadczają w kraju. Wypowiedź Mateusza Morawieckiego o wartościach jest ohydna, bo wyraźnie wskazuje, że rząd nadal ma zamiar dzielić Polaków na lepszych i gorszych, wykluczać część społeczeństwa i odmawiać jej równych praw. Nie ma sensu owijać w bawełnę: zawsze gdy prawica mówi o „prawie naturalnym”, chodzi o uzasadnienie dla homofobicznej dyskryminacji.

Jeśli rechrystianizacja Europy, o której marzy polski premier, ma wyglądać jak polski mariaż polityki z Kościołem, to oczywiście poniesie klęskę, bo Europejczycy cenią prawdziwe wartości, dzięki którym zjednoczona Europa od połowy dwudziestego wieku nie zaznała wojny. Nikt się nie ugnie przed pohukiwaniami polskiego rządu, będącymi jedynie próbą zachowania jego prawa do dyskryminowania obywateli Polski i Europy. Ale sama ta próba jest skandaliczna, tym bardziej, że znalazła swoje miejsce w exposé polskiego premiera.

W nowy rok weszliśmy z nowym premierem, starym rządem i równie starym stylem rządzenia. Rząd kłamał ustami Szydło i kłamie ustami Morawieckiego, by zmanipulować opinię publiczną. Prawo i Sprawiedliwość nie potrafi bowiem istnieć poza kłamstwem, zaklina rzeczywistość, fałszuje historię, tworzy podziały, które wcześniej w społeczeństwie nie istniały. Pierwszy tydzień nowego roku i sprawa służby zdrowia pokazują, że raczej nie ma sensu liczyć, iż cokolwiek się tu zmieni. Rekonstrukcja rządu już jutro, 9 stycznia. Witaj kontynuacjo.

niedziela, 19 listopada 2017

Wybiórcze streszczenie minionego roku


Minął ponad rok od ostatniego wpisu. Rok ważnych zdarzeń w moim życiu osobistym (przez które nie miałem czasu na bieżące komentarze), ale też ważnych wydarzeń publicznych. O wszystkich napisać tu nie zdołam, chcę jednak przynajmniej o niektórych wspomnieć. Mój komentarz zaskakujący nie będzie: państwo PiS zgotowało nam spektakl, jakiego po roku 1989 mieliśmy już nie oglądać.


Ale po kolei.
Skoro już mowa o spektaklu, to zacznę od „Klątwy”, bo dawno nic mnie tak nie zbulwersowało. Nie, nie przedstawienie, a burza, która wybuchła wokół niego. W chwilę po premierze wszyscy już wiedzieli czym jest i o czym jest „Klątwa”, zwłaszcza ci (jak zwykle), którzy jej nie widzieli.
Protesty i medialne z nich relacje, recenzje widzów i te oparte na szczątkowych doniesieniach rozreklamowały dzieło Frljicia, które bez tego rozgłosu zainteresowałoby pewnie tylko fanów reżysera i tych amatorów współczesnego teatru, którzy żadnej nowości nie ominą. „Klątwa” stała się nagle tematem numer jeden publicystyki i polityki. Zresztą udział w przedstawieniu zarówno dla aktorów jak i dla widzów, okazał się istotnie aktem politycznym, podobnie jak protest (słowny lub fizyczny) przeciw niemu, co oczywiście wykorzystali politycy i kościół. Podobny scenariusz widzieliśmy w 2014 roku w związku ze sztuką „Golgota picnic” Garcíi.

Naturalnie każdy już słyszał podstawowy zarzut wobec „Klątwy” – obraża uczucia religijne Polaków, względnie katolików (nie Polaków, nie katolików, a ich uczucia), w szczególności tych, którzy przedstawienia nie oglądali.
Z samym pojęciem obrazy uczuć religijnych mam spory problem, bo zwyczajnie tej konstrukcji nie rozumiem. Nie pojmuję, jak można obrazić uczucie. No i jakie to jest uczucie? Miłość? Nienawiść? Chęć kopnięcia dupę? Rozumiem, że można obrazić człowieka, lub grupę ludzi, na przykład wyznawców jakiejś religii („wszyscy muzułmanie to terroryści”, „wszyscy katolicy to pedofile”). Ale obrazić uczucia religijne? To twór tak abstrakcyjnie zagmatwany i niejasny, że pozbawiony sensu. Jak niby uczucie miałoby się obrazić? I kto w jego imieniu ma się wypowiadać? Pomińmy zatem te dywagacje semantyczne i skupmy się na konkretach. Czy sceny z „Klątwy” faktycznie kogoś obrażają?

Faktycznie w jednej z początkowych scen jest przedstawione osławione już fellatio na figurze, która być może przypomina papieża. Nie do końca wiem, dlaczego w całej dyskusji wyrywa się ją z kontekstu przedstawienia i odczytuje w tak prymitywnie dosłowny sposób, jako robienie loda papieżowi. Kontekst jest ważny, a symbolika wcale nie skomplikowana. „Klątwa” Frljicia jest wręcz banalnie prosta w odbiorze, a kontrowersyjna scena ma swoje objaśnienie w końcowej, również budzącej emocje, scenie ścięcia krzyża.

Frljić mówi o polskim kościele. Oto polskie społeczeństwo robi laskę (dosłownie – kwestia pedofilii – i w przenośni) kościołowi. To poddaństwo i wykorzystanie (w każdym znaczeniu) kończy się, gdy upada krzyż – wówczas nad sceną rozświetla się ogromne polskie godło. Polskie państwo odzyskuje godność, gdy odetnie się od niego kościół, gdy nastąpi wreszcie prawdziwy rozdział jednego od drugiego.

To nie jest przecież nic odkrywczego, a jednak w 2017 roku oburza, oburza bardziej niż dotąd. Oburza do tego stopnia, że minister kultury rozważa cenzurę, a potem cofa dotację dla festiwalu Malta, którego kuratorem jest Frljić.

Sam Teatr Powszechny staje się sceną bitwy.
Gdy szedłem na „Klątwę”, czułem się, jakbym szedł do teatru w czasie wojny. Budynek był oblężony, a zagrożenie realne. Zostałem nazwany satanistą przez jakiegoś nawiedzonego staruszka, który poczuł się urażony teatralną fikcją, o której nawet nie miał pojęcia. Nie przypuszczałem, że w XXI wieku, w centrum Europy, pójście do teatru może być aktem politycznej odwagi w obronie demokratycznych wartości. Jednak sztuka, która o tych wartościach przypomina, musi, w państwie, które wszystkie wartości depcze, być nie tylko rozrywką, musi być zaangażowana i musi angażować obywateli i oczywistym jest, że będzie do tego wykorzystywać silne środki wyrazu. Czy obraża? Obraża, bo musi obrażać, musi dotknąć odbiorców, aby wywołać katharsis. Taka jest rola sztuki. Czy jednak „Klątwa” obraża katolików? Ani trochę! Obraża kościół jako instytucję polityczną, która w poszukiwaniu dóbr, władzy i wpływów oddaliła się od swej duchowej misji. Można wręcz rzec, że „Klątwa” staje w obronie ludzi prawdziwie wierzących, ukazując cynizm kościoła, który chce jedynie wykorzystać ich wiarę i lojalność.

Wiarę wyborców wykorzystują też politycy, ostentacyjnie uczestniczący w religijnych uroczystościach, a nawet przemawiający podczas nabożeństw. Jak daleko jesteśmy od zasady „Bogu co boskie…” i jak szybko o niej zapomnieliśmy!

Niestety tzw. miesięcznice smoleńskie pokazały jeszcze obrzydliwsze zjawisko: wiece polityczne nazywane są przez partię rządzącą aktami religijnymi. PiS ustawą (!) zapewniło sobie monopol na manifestowanie na Krakowskim Przedmieściu, a ci, którzy przyszli w pokojowy sposób wyrazić swój sprzeciw wobec tak rażącego naruszenia konstytucyjnej wolności zgromadzeń, zostali nie tylko siłą policji usunięci z miejsca partyjnego wiecu nienawiści (na którym, nota bene, od dawna już nie wspomina się słowem o ofiarach katastrofy z 2010), ale nawet postawiono im zarzuty zakłócania aktu religijnego. Skoro tym terminem określa się teraz przemówienia posła Kaczyńskiego, to należałoby zdać pytanie, czy kult tego człowieka wpisano już do rejestru kościołów i związków wyznaniowych.
Potem nastąpiło odgrodzenie Krakowskiego Przedmieścia, jak wcześniej odgrodzenie Sejmu. Czy ta władza, która twierdzi, że białe róże są symbolem nienawiści, naprawdę obawia się jakiegoś zagrożenia ze strony protestujących przeciwko jej lekceważącym Konstytucję zapędom? Wątpię. Płoty nie są, moim zdaniem, wyrazem realnego strachu, tylko ucieleśnieniem rzeczywistego podziału, który dotąd był dużo bardziej symboliczny: rząd PiS już nie tylko w polityce, ale nawet w tak fizycznym wymiarze oddala się od obywateli.

Trudno, żeby było inaczej, skoro z obywatelami nie chce nawet rozmawiać, co doskonale zilustrowały wydarzenia ostatnich dni, choć nie tylko. PiS i rząd uwielbiają monologi, dlatego europoseł Legutko uciekł z debaty w Parlamencie Europejskim, dlatego Beata Szydło i Jarosław Kaczyński zorganizowali konferencję, na której nie dopuszczono dziennikarzy do zadawania pytań, dlatego TVP zaprasza jedynie przedstawicieli obozu władzy. Monolog pozwala im ignorować obywateli i ich potrzeby, co wyjątkowo arogancko rząd udowodnił, nazywając manifestujących w obronie sądów „spacerowiczami”. Protesty? Jakie protesty?

Tę samą arogancję i niechęć do dialogu rząd wykazuje w dyplomacji, a partia rządząca w parlamencie, gdzie z debaty często wykluczani są posłowie opozycji (za to posłowie PiS mogą przemawiać do woli „w żadnym trybie”). Uzasadnieniem jest zawsze mityczne poparcie większości Polaków i Polek. Co więcej, wiadomo, że większość Polaków i Polek to katolicy, nie zaskakuje zatem, że wróciły do debaty publicznej „tematy społeczne”, z niemałym wstawiennictwem kościoła, który za każdym razem, gdy mowa o prawach człowieka, odpowiada, że ważniejsze jest prawo boskie. Rząd wtóruje mu teraz śpiewką o „katolickiej większości”. Ja chciałbym tylko nieśmiało przypomnieć, że w Konstytucji nie jest napisane, że tylko katolicy mają zagwarantowane prawa obywatelskie. Nie można zatem prawa świeckiego uzasadniać zasadami wiary i religią.

Czasami zamiast o prawie boskim Krystyna Pawłowicz mówi o prawie naturalnym, zwłaszcza, gdy temat dotyczy ciała i ludzkiej seksualności, które posłanka uważa za nieczyste i obrzydliwe. Tymczasem tych tabu nie ma w przyrodzie. Zwierzęta wcale nie znają takich ograniczeń, co dość wyraźnie wskazuje, że wynikają one wyłącznie z kultury, a nie z natury.

A jeśli już jesteśmy przy kulturze, warto wspomnieć o pomyśle obowiązkowego wspierania kultury partyjnej w wydaniu TVP, która zafundowała nam (lub której to my zafundowaliśmy), m.in. żenujące rymowanki na jubileuszu Jana Pietrzaka. Ponieważ nie wszystkich obywateli taka kultura przekonuje i odmawiają płacenia abonamentu, pojawiła się propozycja, aby ściągać go poprzez obowiązkowe doliczenie do innych rachunków, na przykład za prąd. Nie do końca rozumiem dlaczego, choć oczywiście pojmuję samą ideę solidarnego wspierania misji nadawcy publicznego, a nie komercyjnego. Tylko tu właśnie zaczyna się dylemat. Czy można domagać się zwrotu pieniędzy, lub pozwać TVP o niewywiązywanie się z misji? Bo jeśli płacę abonament na misję właśnie, a w zamian dostaję tylko partyjną propagandę, to może jakiś sąd mógłby się tym zająć? Tylko jaki, skoro niezawisłość sądów też jest zagrożona?

Na tym się oczywiście fascynacja i wzorowanie PiSu na sposobie sprawowania władzy przez partię w PRL-u nie kończy. Zaledwie kilka dni temu paru ministrów (w tym, o zgrozo, minister kultury) wykazało żywy entuzjazm dla hasła zburzenia Pałacu Kultury i Nauki. Cóż… władza w poprzednim systemie też ochoczo niszczyła ślady nieodpowiedniej jej zdaniem przeszłości.

PiS zaserwowało nam właśnie dekomunizację ulic, o co całkiem słusznie podniósł się lament. Szkoda tylko, że zagłusza on płacz tych, którzy mają jeszcze siły i odwagę, by protestować przeciw faktycznej rekomunizacji władzy i życia.

środa, 15 czerwca 2016

Po Paradzie Równości i zamachu w Orlando walka z homofobią trwa

W sobotę 11 czerwca ulicami Warszawy przeszła po raz szesnasty Parada Równości. W kolorowym, radosnym pochodzie 35 tysięcy ludzi chciało zaznaczyć swoją i swoich bliskich obecność w społeczeństwie, obecność, którą wielu (począwszy od polityków) chciałoby przemilczeć, wręcz zanegować, gdyż jest to obecność niewygodna. Udawanie że osoby homo, bi czy transseksualne, ich rodziny i przyjaciele, uczestnicy i uczestniczki Parady Równości nie istnieją, pozwala bowiem ignorować fakt, że odmawia się im praw obywatelskich, praw człowieka.


Przy milczącej aprobacie władz atakowane są więc siedziby organizacji, stających w obronie mniejszości. Niejednokrotnie też ofiarami agresji fizycznej i słownej padają osoby homoseksualne lub transpłciowe, ich sojusznicy, oraz zupełnie przypadkowe osoby heteroseksualne (bo wygląda jak gej), a źródłem tych napaści jest homofobia i niczym nieuzasadniona nienawiść.

Pomimo tak nieprzychylnej pod rządami PiSu atmosfery (bo oczywistym jest, że stosunek władz do mniejszości stanowi przykład dla reszty społeczeństwa), 35 tysięcy ludzi wyszło na ulice, by zaprotestować przeciw lekceważeniu ich problemów.

Następnego dnia obudziliśmy się w świecie zbrukanym krwią ofiar zamachu w Orlando.

Wiele polskich (z publicznymi na czele) i zagranicznych mediów przemilczało homofobiczny motyw zamachu. To oczywiste. Przyznać, że ofiary należały do społeczności LGBT, to przyznać, że homofobia, również ta nasza, codzienna, polska, zabija. O tym, że do strzelaniny doszło w gejowskim klubie wspomniała Młodzież Wszechpolska, ale tylko po to, by, cytując Stary Testament, wyrazić poparcie dla sprawcy.

Gdy ujawniono, że zamachowiec miał afgańskie korzenie i powoływał się na państwo islamskie, świat zalała fala ksenofobicznych komentarzy, mówiących o kolejnym etapie wojny cywilizacji islamu z Zachodem. Co ciekawe, adresowane one są także do osób nieheteronormatywnych. Zjawisko to nie ominęło Polski, żyjącej wciąż sprawą uchodźców, których tu nie ma. Jednym z postulatów Parady Równości jest bowiem otwarcie na uchodźców i obcokrajowców, a teraz niektórzy próbują przekonywać, że to właśnie ta otwartość doprowadziła do tragedii w Orlando, że przyjęcie uchodźców w Polsce, w Europie wywoła podobne zdarzenia.

Otóż ci, którzy tak twierdzą, szczując gejów (bo jak gej, to lewak, a jak lewak, to za imigrantami) przeciw muzułmanom, nie robią tego w trosce o bezpieczeństwo osób nieheteroseksualnych. Ci, którzy dziś próbują napuszczać gejów na muzułmanów, jeszcze wczoraj wołali „pedały do gazu”, a jutro sami chętnie wymierzyliby broń, którą zresztą wręczy im Antoni Macierewicz, w kolejną Paradę Równości.

Jestem gejem i nie życzę sobie, by homofobia zamachowca wykorzystywana była do podsycania islamofobii przez ludzi o równie homofobicznych co on poglądach.

Jean-Luc Mélenchon, francuski europarlamentarzysta, słusznie zauważa, że to "nie zabójca nadaje sens zbrodni, ale jego ofiary". W Orlando nie zginęły i nie zostały ranne przypadkowe ofiary islamskiego fanatyzmu. Tak samo jak w styczniu 2015, w zamachu na redakcję Charlie Hebdo, nie zostało zaatakowane przypadkowe biuro, a wzięcie zakładników w koszernym supermarkecie, dwa dni później, nie miało miejsca w przypadkowym sklepie. Podobnie liczne ostatnio pobicia obcokrajowców w Polsce nie są atakami na przypadkowych przechodniów. Można tak wymieniać bez końca.

Jak fałszywie brzmią słowa wsparcia i solidarności, wysyłane do Orlando, a jednocześnie negujące istnienie homofobii. Bowiem pomijanie motywu tego masowego zabójstwa sprawia, że jego ofiary i potencjalne ofiary kolejnych, podobnych zbrodni, które z pewnością będą miały miejsce, stają się niewidzialne.

Jestem gejem i czuję się dotknięty tym, co wydarzyło się tysiące kilometrów stąd, za oceanem. Czuję się dotknięty, bo homofobia, która doprowadziła do tej tragedii, dotyka codziennie mnie, moich znajomych i moją rodzinę tutaj, w Polsce. Codziennie jestem świadkiem przemocy słownej, psychicznej i fizycznej, jakiej doświadczamy z racji naszej inności. Od dziecka żyłem w strachu, przytłoczony presją rodziny i społeczeństwa – to też jest forma przemocy. Wierzyłem, że to się zmieni. Zmienia się na gorsze.

Jednak już się nie boję. Dziś jestem wściekły.

http://planet.deafqueer.com/in-case-youre-confused/
Dlatego w sobotę dumnie uczestniczyłem w Paradzie Równości, a w poniedziałek zapaliłem znicz pod Ambasadą Stanów Zjednoczonych.

Jestem wściekły na skalę homofobii (tej milczącej i tej wyjątkowo głośnej) w Polsce, jaką ujawniła masakra w Orlando. Jestem wściekły, że komentarze po zamachu udowadniają przede wszystkim, jak odległe jest zwycięstwo w walce z homofobią.

Dlatego właśnie potrzebna jest Parada Równości, ale nie raz w roku, a każdego dnia. I ja mam zamiar tą codzienną Paradą Równości być i dumnie, zawsze i wszędzie nosić tęczę – tęczowy pasek, tęczową przypinkę itp. – bo tęczowa flaga, to nie biała flaga. Niech to każdy homofob zapamięta. Walka trwa.

poniedziałek, 23 maja 2016

O mediach publicznych vel narodowych


Od kilku tygodni zastanawiam się, kto uprawia większą propagandę – rząd, czy TVP.


Że media publiczne różnią się w swym przekazie od prywatnych jest oczywiście zupełnie zrozumiałe – zawsze tak było. I piszę to bez krzty oceny jednych bądź drugich. Na kształt prasy zawsze coś lub ktoś miał wpływ, jak nie polityka, to pieniądze.

Niezależnie od tych wpływów media powinny jak najbardziej kontrolować i kwestionować poczynania władzy. O ile te prywatne, w swoich serwisach informacyjnych, krytykowały dotąd zarówno rząd, jak i opozycję, zachowując przynajmniej pozory obiektywizmu, o tyle telewizja publiczna była zawsze dużo bardziej jednoznaczna.

Pamiętam doskonale, że już za rządów Platformy Obywatelskiej Wiadomości były wyjątkowo propisowskie. Odkąd Prawo i Sprawiedliwość przejęło władzę, zjawisko to zostało wyniesione na szczyty absurdu i stało się nie do zniesienia.

Ale do rzeczy. Oglądam ostatnio Fakty i Wiadomości, bo dywersyfikacja źródeł informacji jest jedynym sposobem na zachowanie zdrowego rozsądku w świecie dzisiejszych mediów. Niestety coraz częściej najzwyczajniej trafia mnie szlag, gdy słucham telewizji publicznej.
Przykłady? Proszę bardzo.

10 kwietnia 2016. 6 rocznica katastrofy smoleńskiej. Poranne uroczystości odbywały się w kilku miejscach, między innymi w Smoleńsku, na Wojskowych Powązkach i na Krakowskim Przedmieściu. TVP Info relacjonuje dwa pierwsze wydarzenia urywanymi zdjęciami (bez dźwięku, bo w tym czasie goście w studio opowiadają o zamachu). Potem nastąpiła pełna, nieprzerwana transmisja z Apelu pamięci pod Pałacem Prezydenckim, który wyglądał następująco:

  • odczytanie nazwisk ofiar
  • Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości, złoży kwiaty w hołdzie ofiarom katastrofy
  • modlitwa.


Premier Beata Szydło stała obok prezesa, w zasadzie nie wiadomo po co.

Ewidentnie była to uroczystość partyjna, żeby nie powiedzieć prywatna Jarosława Kaczyńskiego. Kukiełkowa obecność Beaty Szydło tego nie zmienia.

Jasne, Jarosław Kaczyński i PiS mają prawo do urządzania dowolnych uroczystości, marszy i apeli. To mnie nie oburza, do tego przywykliśmy. Rocznica katastrofy zamieniona znów została w spektakl jednego człowieka. Trudno.

Tylko dlaczego telewizja publiczna serwuje nam pełną transmisję na żywo, nie zakłóconą nawet słowem komentarza, tej prywatnej uroczystości, a nie tego, co działo się na Powązkach, gdzie miały miejsce bardziej ogólne obchody?

TVPiS? Po 10 kwietnia to jak najbardziej uzasadniona parafraza (lub raczej przezwisko).

Obchody rocznicy wybuchu Powstania w Getcie Warszawskim trudno określić jako partyjne. Jednak i tu media, zwane przez niektórych reżimowymi, znalazły coś dla siebie i propartyjnej (bo nie prorządowej) propagandy. Wiadomości skupiły się nie na relacji z uroczystości, a na krytyce prezydent Warszawy, Hanny Gronkiewicz-Waltz. Wszystko przez jeden fragment jej wystąpienia:

"Kilka miesięcy temu we Wrocławiu spalono kukłę Żyda, a kilka dni temu, w ślad za milczącą postawą polityków podczas tamtych wydarzeń, w Katedrze w Białymstoku odprawiono mszę, podczas której szkalowano Polaków i Polki o odmiennych poglądach. Niektórym narodowościom nawet odbierano prawo istnienia. Nie może być i trudno w to uwierzyć, że w kraju, który przeżył już podobne sytuacje w historii, może być milcząca zgoda na takie zachowania".

Reportaż głównego serwisu informacyjnego TVP wyglądał następująco:

  • Hanna Gronkiewicz-Waltz odczytuje powyższe słowa
  • kilka osób, związanych oczywiście z PiSem) wypowiada się w charakterze ekspertów. Wypowiedzi są dość krótkie i odmieniane są w nich naprzemiennie słowa: międzypartyjna rozgrywka, gra polityczna, gierki partyjne
  • kontrargumenty wobec krytyków prezydent Warszawy.

No właśnie. Żadnej polemiki nie było.

Oczywiście członkowie i sympatycy Prawa i Sprawiedliwości mają prawo do wyrażania własnych opinii (bądź opinii Jarosława Kaczyńskiego). Od Wiadomości oczekiwałbym jednak bardziej zrównoważonego dziennikarstwa, a nie tylko powtarzania pisowskiego przekazu dnia. Czy założenie jest takie, że gdy wiele osób powtórzy jedno zdanie, to staje się ono prawdziwe?

Przecież Hanna Gronkiewicz-Waltz nie powiedziała nic, co nie byłoby zgodne ze stanem faktycznym. Wspomniane przez nią wydarzenia miały miejsce, a krytyka władzy i polityków, zawarta w jej wypowiedzi, dotyczy także Platformy Obywatelskiej (z którą związany jest choćby prezydent Białegostoku). Wkrótce potem zlikwidowano Radę do spraw Przeciwdziałania Dyskryminacji Rasowej, Ksenofobii i związanej z nimi Nietolerancji, a w ślad za tym dowiedzieliśmy się, że rasizm nie przeszkadza pełnomocnikowi rządu ds. równego traktowania.

Gierki partyjne? Wiadomości, seriously?

Media publiczne wkrótce staną się narodowe. Kiedyś nikogo by to pewnie nie oburzało. Narodowe jest przecież Muzeum. I PGE jest Narodowy (cokolwiek to znaczy). Jest i Teatr Narodowy. I jest to dobre, znaczy, że te instytucje są wspólne i służą wszystkim Polkom i Polakom. Odkąd jednak prawica przywłaszczyła sobie monopol na patriotyzm, określając jednocześnie wrogami Polski i Narodu wszystkich tych, którzy się z jej poglądami nie zgadzają, a więc, de facto, wykluczając z Narodu przeciwników politycznych, przymiotnik narodowy zyskał nowe, odrażające znaczenie, związane z jedną opcją polityczną i przywołujące na myśl nazizm. Etymologia tego ostatniego terminu też zresztą zakorzeniona jest w słowie naród.

niedziela, 17 kwietnia 2016

Prawo do aborcji a sprawa polskiej demokracji



„Wolność jednych kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugich” – głosi słynne powiedzenie, które cytuje się w zasadzie jako definicję wolności. W demokracji najważniejszą z wolności jest wolność wyboru. To podstawowe prawo ustroju demokratycznego dotyczy nie tylko wyboru władz, ale każdej sfery życia politycznego, społecznego i osobistego.


Próba odebrania ludziom tego prawa powinna niepokoić nas w stopniu najwyższym jako zbrodnia przeciwko demokracji, a państwo, które się tego dopuszcza, nie może dłużej nazywać się demokratycznym.

Państwo, które chce stać się sumieniem i jedynym zarządcą obywateli pozbawionych wyboru, a co za tym idzie prawa do decydowania o sobie, o swoim losie, to wizja, która w Europie XXI wieku nie powinna mieć prawa bytu nawet w rozważaniach teoretycznych. Tymczasem rząd Prawa i Sprawiedliwości nie ustaje w dążeniu do realizacji takiej polityki. Nie powinno to zresztą nikogo dziwić, bo przecież na długo przed zeszłorocznymi wyborami Jarosław Kaczyński i jego zwolennicy (nie tylko z PiSu) wypowiadali się w tonie sugerującym chęć ograniczenia, czy wręcz odebrania innym prawa wyboru. I nie chodziło tylko o aborcję. Nawet w sprawie tak błahej jak Eurowizja Beata Kempa domagała się zakazu emisji koncertu w telewizji publicznej, bo ona nie życzyła sobie oglądać Conchitę Wurst. Niby nic, a jednak prawo do zmiany kanału było przez parę tygodni tematem rozpalającym polską politykę.

Niedawny pomysł uniemożliwienia polskim obywatelom zawarcia jednopłciowego związku w krajach, które wprowadziły do swych systemów prawnych takie rozwiązania, idzie w tym samym kierunku. Nie inaczej jest z ograniczeniami w dostępie do antykoncepcji (pigułka „dzień po”) i z pomysłem całkowitego zakazu aborcji, wspieranym przez rząd

To wszystko bardzo poważnie narusza nasze prawo wyboru, a więc naszą demokrację.

W imię czego? Na jakim ołtarzu poświęcone zostanie zdrowie i życie kobiet oraz ich godność? W obronie płodów – przepraszam – „dzieci nienarodzonych” (bo tak teraz nazywa się ten bezkształtny zlepek komórek w pierwszych tygodniach ciąży, który do końca trzeciego miesiąca nie ma nawet w pełni ukształtowanej tkanki kostnej, ani nawet własnej krwi, bo jego szpik jeszcze jej nie produkuje)? W obronie prawa do życia dzieci, o których i tak wiadomo, że nie przeżyją narodzin? Bo kobieta jest przydatna jedynie jako inkubator, więc niech rodzi, choćby miała przy tym umrzeć? Bo nie została dość skrzywdzona przez gwałciciela? Niech ma w dziecku żywą pamiątkę po oprawcy!
W imię czego? – pytam. Spokoju sumienia biskupów i Jarosława Kaczyńskiego, których przecież ten problem nigdy nie dotknie bezpośrednio? Cóż jak nie podłość pcha niektóre kobiety do popierania tych poczynań?

Faktem jest, że nigdy w pełni nie zrozumiem, jak czuje się kobieta stojąca przed dylematem aborcji, więc nie mam zamiaru mądrzyć się na ten temat.

Jednakże bojąc się o moje demokratyczne prawa, nie rozumiem, dlaczego indywidualne sumienie każdego z nas próbuje się zastąpić zbiorowym sumieniem polityków i episkopatu. Rozumiem oczywiście, wynikającą z wiary troskę o życie poczęte, ale wiara jednych nie może być obowiązkiem tych, którzy jej nie podzielają. W przeciwnym razie bardzo zbliżymy się do państw wyznaniowych, muzułmańskich, od których odżegnują się nawet zwolennicy obozu rządzącego.

Wyjątkowo obłudnie brzmią w tym kontekście zapewnienia prezydenta Dudy i premier Szydło, że z polską demokracją nie dzieje się nic złego. W rzeczywistości bowiem rząd rości sobie prawo do podejmowania decyzji za obywateli w ich osobistych, prywatnych sprawach, jakby wygrana w wyborach i pretekst większości uprawniały do odebrania nam indywidualnego prawa do samostanowienia.

Każda próba odebrania społeczeństwu wolnej woli i prawa wyboru uderza więc bezpośrednio w samo serce naszej demokracji.

Jeśli kobiety i mężczyźni nie mogą sami decydować o tym, czy, kiedy i ile chcą mieć dzieci, jeśli odbiera się kobietom możliwość decydowania o własnym ciele, to jak mają decydować o sprawach wagi państwowej, na przykład podczas wyborów prezydenckich lub parlamentarnych?

Obecne prawo, błędnie nazywane „kompromisem” – decyzję podjęli politycy z biskupami, kobiet nikt nie pytał o zdanie – jest wyjątkowo restrykcyjne. Proponowane zmiany cofną nas jednak bardzo realnie o ponad 100 lat, do czasów, w których kobiety pozbawione były praw wyborczych.

Jest to o tyle wymowne, że wsparciem dla tej polityki i jej podżegaczem jest Kościół, którego stosunek do kobiet wyraża się między innymi w twierdzeniu, że powinny być poddane mężczyznom. Nikt nie powinien się chyba dziwić, że w końcu doszło do sprzeciwu, jak tego wyrażonego przez Annę Zawadzką jej ostentacyjnym wyjściem ze świątyni.

Nie ma się co bulwersować, że zbezczeszczono miejsce święte, gdyż to kościelna hierarchia najpierw zaczęła się wtrącać do świeckiej polityki, a potem wprowadziła ją do kościołów, naruszając zarówno porządek sacrum jak i profanum. Kłopot w tym, że polityka w demokracji opiera się między innymi na debacie, a Kościół nigdy nie był instytucją demokratyczną i dyskusja jest w nim praktyką zupełnie obcą. Stąd oburzenie na protest wobec słów biskupów.

Skoro jednak Kościół postanowił grać w politykę, to powinien zaakceptować jej zasady i otworzyć się na dyskusję na swoim łonie. Może pomogłoby to rządowi w przekonywaniu (bardziej chyba siebie niż nas), że demokracja ma się w Polsce dobrze?